środa, 22 grudnia 2010

Polskie tłumaczenia tytułów filmowych

ZGUBIONE W TRANSLACJI - polskie tłumaczenia tytułów filmowych

Absolutna klasyka: Dirty Dancing – Wirujący seks, Die Hard – Szklana pułapka, Terminator – Elektroniczny morderca, Blade Runner – Łowca androidów. Pozycje równie wyjątkowe: Eternal Sunshine of the Spotless Mind – Zakochany bez pamięci, Reality Bites - Orbitowanie bez cukru, Prison Break – Skazany na śmierć, Finding Neverland – Marzyciel. Dziwne czy wręcz chybione tłumaczenia tytułów filmowych można by długo i namiętnie wymieniać. W takich chwilach lubimy słać gromy pod adresem tłumaczy, którzy są rzekomo odpowiedzialni za degrengoladę. Nadszedł jednak czas, by obalić kilka mitów związanych z polskimi tytułami filmowymi. Tym najbardziej rozpowszechnionym (i oczywiście fałszywym) jest obarczanie winą za tytuł właśnie tłumacza. Tymczasem nie ma on często żadnego wpływu na to, pod jaką nazwą dana produkcja trafia do kin bądź na DVD.

Decyzję podejmuje dystrybutor. Zdarza się jednak, że również on ma nad sobą jeszcze kogoś. UIP przygotowuje zawsze kilka propozycji, które trafiają do producenta filmu i to on wydaje ostateczny werdykt. W tym przypadku nie ma żadnej różnicy, czy jest to produkcja "majorsa" (wielkiej wytwórni), czy niezależnego studia. Całkiem niedawno szeroko dyskutowany był w Polsce tytuł kolejnej odsłony przygód Jamesa Bonda, który w oryginale brzmi "Quantum of Solace", czyli 'odrobina ukojenia'. Każdy zgodzi się, że średnio pasuje on do charakteru filmu – naładowanej akcją szpiegowskiej przygodówki. UIP proponował, by nowy Bond pojawił się u nas jako "Quantum". Producent nie wyraził jednak zgody i ostatecznie stanęło na "007 Quantum of Solace". Niezadowolonym z takiego obrotu sprawy pragnę donieść, że w Niemczech film będzie pokazywany jako "James Bond 007 Quantum of Solace". A w kinie i tak będziemy prosić o bilety "na Bonda". Ponoć to właśnie nasi zachodni sąsiedzi oraz kraje Ameryki Południowej celują w nagminnym zmienianiu nazw filmów.
Jacek Probulski z Imperial-Cinepix wspomina czasy, gdy Syrena wprowadzała do kin "Raport mniejszości" ("Minority Report") Stevena Spielberga. Dystrybutor stoczył wówczas długą wojną z hollywoodzkim reżyserem o kształt polskiego tytułu. Spielberg uważał, że powinien on brzmieć "Raport specjalny". Dlaczego? Słowo 'mniejszość' kojarzyło mu się z mniejszościami etnicznymi i seksualnymi. Potrzeba było dziesiątek e-maili, żeby przekonać twórcę "Szczęk" do dosłownego tłumaczenia. Gorzej poszło z "Fight Clubem" Davida Finchera pokazywanym u nas jako "Podziemny krąg". Probulski do dziś uważa to za jedną ze swoich zawodowych porażek.

W Imperial-Cinepix decyzje o polskim tytule podejmowane są nawet na rok przed wprowadzeniem obrazu do kin. Gdy rozmawiałem z Jackiem Probulskim, na tapecie znajdowała się akurat komedia "All about Steve". Główną zasadą w Imperialu jest możliwie najdokładniejsze tłumaczenie tytułu, więc polska wersja powinna brzmieć "Wszystko o Steve'ie". Taki tytuł brzmi ładnie, ale wizualnie to ohyda – stwierdził Probulski. W ciągu najbliższych miesięcy poznamy pewnie ostateczną nazwę.
Proces tworzenia nowego tytułu filmowego nie należy do łatwych i przyjemnych czynności. Bardzo często pierwotne wersje zawierają zwroty bądź słownictwo, które są zupełnie niezrozumiałe dla polskiego odbiorcy. Idealnym przykładem może być "Cloverfield" Matta Reevesa, nad Wisłą wyświetlany jako "Projekt: Monster". Oryginalny tytuł to nazwa ulicy, przy której mieści się biuro producenta obrazu, J.J. Abramsa. W tym przypadku możemy się pocieszyć, bo Amerykanie też nie bardzo wiedzieli, o co właściwie chodzi.... Z kolei SPI miało problem z oscarowym "Lost in translation" Sofii Coppoli. Dosłowne przełożenie (czyli "zagubione w tłumaczeniu") gubiłoby zabawę lingwistyczną. "Między słowami" ma więcej znaczeń i lepiej oddaje psychologiczną głębię filmu - mówi Joanna Hanusiak, odpowiedzialna w SPI za dobór tytułów.
Problem stanowią też filmy powstałe na podstawie książek. W takim wypadku tytuł musi być identyczny z wydanym w Polsce powieściowym odpowiednikiem. Dlatego np. "Into the Wild" to nie "W głąb dziczy", a "Wszystko za życie". Podobnie ma się sprawa z "Mighty heart" przetłumaczonym jako "Cena odwagi", a nie "Potężne serce".
W ten oto sposób przechodzimy do najbardziej kontrowersyjnej kategorii tytułów, których dobór uzasadniony jest względami marketingowymi. Mówi się, że "Dziewczyna moich koszmarów" (oryginalny "Heartbreak Kid" to gra słów, którą można tłumaczyć jako 'chłopak ze złamanym sercem' albo 'łamacz serc') sprzedała się świetnie w polskich kinach właśnie dzięki chwytliwej nazwie. Coś może być na rzeczy, skoro w Stanach film okazał się finansową klapą, a nasi widzowie nie chodzili dotąd tłumnie na komedie z Benem Stillerem.
Dlaczego "Open Season" przetłumaczono jako "Sezon na misia"? Bo to animacja dla milusińskich, a "Sezon łowiecki" budziłby krwawe i mało familijne skojarzenia. Z kolei "Shark tale" po dosłownym przełożeniu byłby zaledwie "Rekinią opowieścią", a "Rybki z ferajny" lepiej oddają gangsterski charakter filmu i nawiązują do arcydzieła Martina Scorsesego. "Failure to launch" określa socjologiczne zjawisko w USA (młodzi mężczyźni nie chcą opuszczać rodzinnych domów). Za to "Miłość na zamówienie" od razu przyciągnie do kina tabuny romantycznych panienek prowadzących za sobą umięśnionych i wygolonych na łyso narzeczonych. Mógłbym tak wymieniać po wsze czasy...
A zgadnijcie, skąd dystrybutorzy czerpią niekiedy natchnienie, gdy wprowadzają jakiś film na DVD i nie wiedzą, jak go zatytułować? Wchodzą na Filmweb! Część z Was może się więc czuć odpowiedzialna za niektóre nazwy, które pojawiają się na okładkach. Zresztą, czy tytuł ma naprawdę takie znaczenie? Nie wystarczyłoby, aby firmował po prostu dobry film?

źródła: Filmweb
autor: Łukasz Muszyński