wtorek, 6 października 2015

Hiszpańszczyzna obczyzna

Początki mieszkania za granicą, jak to początki, były łatwe i przyjemne. Młoda kobieta zza żelaznej kurtyny mogła mówić jak potrafiła, bo i tak chciano ją zrozumieć. Z czasem cudzoziemców zjechało się wielu, młoda kobieta stała się kobietą dojrzałą, pojawiła się zwykła codzienność, nimb odmienności zniknął, a do tego nie wszystko było już nowe, ciekawe i fascynujące.

Zacznijmy od tego, że okazało się, iż na długą metę egzotyczne odmiany posiadanego imienia a i nawet nazwiska, męczą. Wystarczy wspomnieć, że moje panieńskie nazwisko zaczynało się na „cz”. Z imieniem też nie jest łatwo, choć dla Polaka wymówienie słowa „Lucyna” wydaje się absolutnym banałem. Niestety, twarde „y” nie przechodzi ani próby angielskiego, ani francuskiego, ani hiszpańskiego... „Luczina”, „Luci”, „Lusena”, „Lucija”, nawet „Lucziana”... Jeśli dodać do tego zmasakrowane nazwisko, to na dłuższą metę zaczynają się problemy z tożsamością. Nie raz zdarzyło mi się nie zareagować na wywołanie np. w przychodni. Za to zdarzyło mi się podskoczyć jak oparzona, kiedy zawołano mnie bezbłędnie. Dziesięć lat dało się mocno odczuć i zdecydowałam przyjąć nazwiska męża, choć wiąże się to z nieskończoną listą formalności do przeprowadzenia w dwóch krajach. Teraz jest zabawniej w Polsce. Na pytanie: „jak się pani nazywa?” odpowiadam jak maszyna „López, jak Jennifer López”. To normalne, mówię jak Polka, imię mam polskie, nikt nie spodziewa się cudzoziemskiego nazwiska, więc już uprzedzam pytanie: „JAK?”. Dziękuję ci Jennifer! Raz tylko nie mogłam opanować wybuchu radości, kiedy zadzwoniono do mnie z banku i usłyszałam poważne pytanie, „czy rozmawiam z panią Lupez?”. A już myślałam, że będzie łatwo...

Tak się niestety dzieje, że osoba mówiąca z akcentem, z brakami w słownictwie, sprawia wrażenie nie do końca rozgarniętej. Dał mi odczuć niższość intelektualną mój własny syn, kiedy to jako sześciolatek przyszedł dumny i blady ze szkoły z nowinką, że zwierzęta dzielą się na żyworodne i jajorodne. Nie spotkałam się z tymi słowami wcześniej poza językiem polskim i niezrozumienie z mojej strony młody człowiek skwitował: „jak ty mało mamo wiesz” i ciężko westchnął. W małej główce trudno było rozróżnić wiedzę od znajomości języka. Do dziś, choć przerobiłam i jajorodne, i byliny i nawet gorsze zawiłości świata przyrody, fizyki, historii i geografii, trudno mi jest np. odpytać go z lekcji. Zadaję zupełnie normalne pytanie, a młodzieniec patrzy na mnie krzywo i ... nie wie jak odpowiedzieć. Bo „pani” pyta inaczej. Nie mówiąc o tym, że nawet tak proste operacje jak dzielenie odbywa się tu inną drogą i najpierw ja musiałam się nauczyć, a potem dopiero sprawdzać zadania. W przyszłym roku idę do gimnazjum! Mam przeczucie, że z tego rodzaju przyczyn dzieci nie chcą się uczyć języka swoich „dziwnie mówiących” rodziców, jakby nie chciały, żeby ta przypadłość nie przeszła na nie. Obserwuję to szczególnie wśród tych, które nie jeżdżą do Polski i żyją w mieszanych małżeństwach.

Nie tylko dziecko miewa wątpliwości, co do rozgarnięcia cudzoziemca. Inna trudność, to pojedynek na słowa z wszelkiego rodzaju fachowcami. Obojętnie czy z hydraulikiem, czy z lekarzem. Oba zderzenia są czołowe. Był okres męki piekielnych np. w gabinecie pediatry, gdzie trudno było mi opowiedzieć o poszczególnych objawach tajemniczych niedomagań niemowlęcia, tyrady o wykrztuszaniu, wysypce, ogólnie o fizjologii i jej objawach mam już opanowane, ale przed wizytą chorej na serce mamy buszowałam dobrą chwilę po Internecie i wbijałam sobie do głowy na co choruje, żeby w razie czego szybko to wyartykułować bez żenującego opowiadania „prostymi słowami”. Męki byłyby mniejsze gdyby nie to, że lekarz widząc moje trudności nie raz zaczynał mówić wolniej, a nawet głośniej, co z kolei jeszcze bardziej mnie peszyło i jeszcze trudniej było mi się wysłowić. Bo jak z kolei przekonać go, że kiedy będzie mówić „normalnie”, to lepiej go zrozumiem...

Ogólnie trudne jest wpasowanie się zawsze i w każdej sytuacji w odpowiedni rejestr języka. Inny jest język urzędników, inny „pani w szkole”, inaczej rozmawia się z sąsiadką, a inaczej z notariuszem. Naturalnie umiejętności tych nabiera się z czasem i w miarę nie zawsze przyjemnych doświadczeń. Bardzo brakuje umiejętności pisania pism, znajomości procedur prawnych, systemu szkolnictwa, itp. Nie tylko nie rozumiemy słów, ale nie rozumiemy otoczenia, w którym się poruszamy, ponieważ dopiero z czasem i już jako dorośli ludzie uczymy się wszystkiego tego, co w naszym wieku trzeba już wiedzieć od dawna. To też powoduje, że odbiera się na nas, w zależności od poziomu rozmówcy, z politowaniem lub z życzliwej postawy nauczyciela. Rzadziej w relacja równego z równym. Obojętne podejście bywa wytchnieniem w codziennych zmaganiach. A zmagamy się w wielu dziedzinach. Język jest potrzebny nawet do robienia zakupów. Pomimo globalizacji, nie wszystko jest podobne. Wejdźmy do sklepy spożywczego: w dziale warzywnym – nie tylko trzeba nauczyć się nazw znanych warzyw i owoców, trzeba też poznać i rozpoznawać nowe, nieznane. W dziale mięsnym, kto nie chce żywić się wyłącznie kurczakiem, musi się nauczyć innego rozbioru mięsa, wraz z odpowiednim słownictwem; jeśli nie chce ciągle jeść parówek, musi poznać wiele rodzajów wędlin, z odpowiednim nazewnictwem. Nie mówmy już o dziale rybnym. Nie tylko rybą dział rybny stoi. Pełno w nim różnych stworzeń w Polsce mało znanych. Nie ciesz się za wcześnie, jeśli już wiesz co to „chipirones”, bo w innym regionie mogą oznaczać zupełnie innego głowonoga. Idąc śladem jedzenia, to zamówienie jedzenia w restauracji też nie jest proste. Bo co to takiego „dzielne ziemniaki” („patatas bravas”)? Nie każde danie ma powszechnie zrozumiałą nazwę jak taka poczciwa „zupa czosnkowa”.

Na początkowym etapie żyłam w kokonie ogniska domowego składającego się wyłącznie z osobników płci męskiej i niestety długo nie wiedziałam, że mówię jak... mężczyzna. Nie słyszałam do końca „soczystości” języka i byłam w stanie zakląć niechcący jak szewc nie zdając sobie sprawy z tego jak mocno brzmią moje słowa. Z czasem wszystko się wyjaśniło, ale wiem, że jestem w stanie bez większego problemu użyć sformułowań, których odpowiedniki w języku polskim po prostu nie przeszłyby mi przez gardło. Z drugiej strony, słowo „kocham” powiedziane po polsku znaczy więcej niż wymówione w obcym języku. Ogólnie, kiedy w grę wchodzą emocje, język polski sam ciśnie się na usta. Objawia się to tym, że choć do dziecka mówię raz tak, raz tak, kiedy jestem zdenerwowana mówię właściwie zawsze po polsku. Dla równowagi, przy wieczornym przytulaniu również rozmawiamy przede wszystkim po polsku. Potrafię wyrazić te same emocje w różnych językach, ale w moich uszach nigdy nie brzmią jak powinny i pewnie już nie będą.

Będąc cudzoziemcami jesteśmy śmiertelnie dosłowni. Po usłyszeniu pytania „co tam u ciebie”, zamiast spokojnie odpowiedzieć „ok, a co u ciebie” po czym przejść do sedna, długo zaczynałam rzeczywiście na to pytanie odpowiadać. A tu okazuje się, że nawet jeśli mąż mnie o to pyta, to wcale nie chce żeby mu zdawać relację z dnia. Nie raz wybudziłam go ze snu, kiedy przychodząc do łóżka słyszałam sakramentalne „jak się masz/co tam słychać” i spokojnie odpowiadałam, że fajnie, ciekawy reportaż oglądałam, szkoda tylko, że tak późno się skończył... i wybijałam biedaka ze snu.  A on chciał tylko powiedzieć “o, jesteś”. I spać dalej. Podobnie z „zadzwoń, umówimy się”, które oznacza „zdzwonimy się”, czyli kompletnie nic. Tyle, że w hiszpańskiej rzeczywistości trzeba ten czasownik odkodować, bo forma jest taka sama, jak w rzeczywistej propozycji umówienia się w przyszłości.

Po tej liście, zdawałoby się utyskiwań, trzeba dodać jeden ważny w moich oczach niuans: nie żyje się łatwo nam, cudzoziemcom, ale również nie jest łatwo obcować z nami cudzoziemcami. To, co chcemy przekazać nie zawsze jest jasne i nawet przy najlepszych chęciach może być źle zrozumiane. Czasami przy dłuższych rozmowach ja się wyłączam, czasami mój rozmówca przytakuje, choć widzę, że niekoniecznie mnie zrozumiał. Od tego, czy komunikacja jest możliwa czy nie, zależy czy dwie osoby są w stanie porozumieć się na poziomie pozajęzykowym.

I dość tych narzekań. Wielojęzyczność i wielokulturowość to prawdziwy skarb. Ileż to razy śmialiśmy się do rozpuku z zabawnych nieporozumień, jak kiedy z całą powagą oświadczyłam podczas wspólnego gotowania ze szwagierką, że mój świeżo poślubiony mąż „cumple”, czyli „sprawdza się” w domu. Nie sądziłam, że ten rodzaj próby odbywa się głównie w sypialni. Jestem niezastąpionym słuchaczem tutejszych dowcipów z siwą brodą, uwielbiam poznawać nowe przysłowia, które czasami bawią mnie tygodniami. Jedno z ulubionych to „mało nas było i babcia powiła dziecię”. Nietrudno się domyślić, że chodzi o pojawienie się nowego problemu, ale... jak to ładnie brzmi. Również i ja bawię towarzystwo polskimi mądrościami, przysłowiami i dowcipami. Wszyscy się wzbogacamy.

Czuję się dobrze z tym, że już nie muszę oglądać telewizji z napisami dla osób niesłyszących, nie jest problemem rozmowa przez telefon, zaczynam sobie nawet radzić z różnymi akcentami, andaluzyjskim, galisyjskim, zaczynam rozumieć Katalończyków. Za baskijski się nie chwytam, po kaszubsku w końcu też nie mówię, tłumaczę sama sobie. Dzięki pobytowi tutaj odkryłam, że mówię po śląsku, bo tutaj bardziej pielęgnuje się różnice, o których u nas mówi się mniej. Może troszeczkę zaczynam źle odmieniać rzeczowniki, ale o to już dba moja mama, nie odpuszcza i wytyka każdy błąd.

Nie jestem ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa, że mieszkam za granicą, ale wiem jedno: w wielojęzycznej rodzinie, w moim przypadku praktycznie trójjęzycznej, trudno, żeby któreś z nas zaatakował Alzheimer, a dzieci nie mają szans na dysleksję. Niech żyje nieustanne ćwiczenie wyrażania myśli na różne sposoby i słuchania ze zrozumieniem!


Lucyna, tłumacz przysięgłe języka francuskiego i hiszpańskiego