piątek, 17 października 2014

Wywiad z Timeą Balajcza, właścicielka BALAJCZA

"Języki obce są najważniejsze. Bez nich się nie wyróżniamy"

Timea Balajcza pochodzi z Węgier, dorastała we Francji, a od 19 lat żyje w Polsce. Jeszcze kilka lat temu w branży finansowej, odpowiedzialna za
12 rynków europejskich, dziś zarządza 800 tłumaczami na całym świecie.
Założone przez nią w 2010 roku Biuro Tłumaczeń Specjalistycznych BALAJCZA wykonuje tłumaczenia we wszystkich kombinacjach językowych.
Swoim córkom powtarza: "Języki obce są najważniejsze". Oraz: "Róbcie to, co lubicie".
 
  
Z kobietą, która urodziła się w czasach zamkniętych granic, by z dnia na dzień trafić do wielokulturowego i wielojęzycznego świata, rozmawia Iza Wiertel.

Mama jako inspiracja

IW: Mówisz kilkoma językami, wyszłaś za cudzoziemca – czy coś w Twoim dzieciństwie wskazywało na to, że będziesz takim geniuszem komunikacyjnym?

TB: Myślę, że nie. Ogólnie mówiąc nie jestem geniuszem komunikacyjnym. Prezentacje czy mówienie przed duża publicznością nie przychodzą mi łatwo, umiejętność tę nabyłam po prostu wraz z doświadczeniem. Znajomość języków zawdzięczam mamie, która w latach 70., kiedy się wychowywałam,  pracowała w węgierskiej firmie mającej prawo eksportować za granicę.  Mama znała cztery języki obce, zajmowała się takimi rynkami jak Niemcy czy Francja i zdarzyło jej się wyjeżdżać za granicę.  Działo się to w czasach komunizmu, kiedy ludzie, nawet pracując w takich firmach, nie znali żadnych języków.

Dziecko na emigracji

IW: Jako dziesięcioletnie dziecko znalazłaś się w zupełnie nowych warunkach i podobno w pół roku nauczyłaś się nowego języka. Opowiedz proszę, jak udało Ci się nauczyć go tak szybko? Być może będzie to wskazówką dla szkół językowych, jak podchodzić do nauki języka przez dzieci, tzn. czy wrzucać je na głęboką wodę?

TB: Myślę, ze wrzucanie na głęboką wodę to bardzo dobry sposób, ale trudny do zrealizowania, jeśli się nie jest w danym kraju. Nie powiem, ze była to trauma, bo nie była, ale ciężkie przeżycie. Wyjechałam do Francji tylko z moją mamą, która od razu poszła do pracy, a ja musiałam iść do szkoły. Na początku przez pół roku byłam w takiej specjalnej klasie, w której dzieci nie mówią po francusku, ale ponieważ po angielsku też niewiele mówiłam, wiec nie było alternatywy jak tylko mówić po francusku. Bardzo trudno jest powiedzieć, ile mi to dokładnie zajęło, ale pamiętam, że po roku znałam język już na tyle, że trafiłam do normalnej klasy z rówieśnikami. I wtedy nie miałam już żadnego problemu, żeby rozmawiać.

IW: Byłaś pierwszym dzieckiem z klasy przygotowawczej,  które przeszły na ten normalny poziom?

TB: Tak, pamiętam, że inne dzieci zostały w niej dłużej. Myślę, że poszło mi łatwo dlatego, że miałam takie dziwne uczucie, że jestem z boku. Na Węgrzech chodziłam w końcu do normalnej klasy, do tego poszłam do szkoły rok wcześniej. We Francji bardzo mi zależało na tym, żeby szybko wszystko nadrobić i być w tej klasie, w której moim zdaniem powinnam być.

IW: Pamiętasz, jak się tego języka uczyłaś? Dodatkowo w domu czy pomagali Ci nauczyciele w szkole?

TB: W domu na pewno nie, bo z mamą rozmawiałyśmy po węgiersku. Szkoła we Francji nie jest taka jak w Polsce, szczególnie szkoły podstawowe, zostaje się tam do 15:00 albo 16:00. Podobnie jest zresztą w gimnazjum i liceum. To mi pomogło, bo nie szłam o 12:00 do domu, gdzie nie miałam z kim porozmawiać, tylko przez prawie cały dzień byłam wśród dzieci. Pamiętam, że modne było wtedy skakanie przez gumę, więc żeby skakać przez tę gumę, musiałam pytać francuskie dzieci, czy mogę do nich dołączyć.

Stypendium Erasmusa

IW: Chciałabym zapytać o Twoje kolejne doświadczenie związane z wyjazdem za granicę. Jako studentka spędziłaś pół roku w Holandii?

TB: Tak, byłam pół roku na uniwersytecie w Rotterdamie na stypendium Erasmusa.

IW: Zakładam, że nie był to dla Ciebie szok po tym, jak jako dziesięciolatka przeprowadziłaś się do Francji?

TB: Nie, oczywiście, że nie. Kiedy już udało mi się dostać na uniwersytet ekonomiczny, bardzo zależało mi na tym, żeby wyjechać na stypendium, ale tez zależało mi, żeby iść na renomowany uniwersytet i uczyć się tego, co jest moją specjalizacją. Ale przeżyłam też rozczarowanie, bo pojechałam z taką myślą, że chociaż trochę nauczę się holenderskiego.

IW: Nie nauczyłaś się?


TB: Niestety nie, to jest bardzo trudne. Nawet nie chodzi o to, że byłam tam tylko pół roku. W Holandii po prostu dosłownie wszyscy mówią po angielsku, nawet panie sprzątaczki na uniwersytecie. Może nie szekspirowskim angielskim, ale wszystko odbywa się po angielsku. Przez dwa tygodnie mieliśmy kurs holenderskiego. Pamiętam, że próbowałam później kupić bilet po holendersku, ale pani w kasie tylko popatrzyła na mnie i odpowiedziała po angielsku: „Here you are the tickets”...

IW: Mówiłaś mi, że masz trzy córki: czy polecałabyś im wyjazd na takie półroczne stypendium? Co daje młodemu człowiekowi taki wyjazd na studia za granicę?

TB: Na pewno bardzo to wspieram, żeby moje dzieci uczyły się języków, zresztą starsze są w liceum dwujęzycznym z językiem francuskim, a młodsza w gimnazjum dwujęzycznym z językiem hiszpańskim. Powtarzam im, że studia zawsze można skończyć, na przykład prawo albo ekonomię, ale języki obce są najważniejsze. Bez nich się nie wyróżniamy i nie mamy przewagi. A jeżeli chodzi o taki wyjazd to myślę, że jest bardzo ważny, bo wyjeżdżamy i nie mamy rodziców, jesteśmy zdani na siebie. Musimy być otwarci na nowych ludzi.

Praca na studiach

IW: Na studiach zaczęłaś pracować jako tłumaczka, towarzyszyłaś biznesmenom podczas wyjazdów służbowych, między innymi do Stanów Zjednoczonych. Czy sądzisz, że przygotowało Cię to w jakimś stopniu na świat biznesu?

TB: Te wyjazdy były na pewno cennym doświadczeniem. Ale to wcale nie znaczy, że wyjeżdżając jako tłumaczka i będąc kilka razy w Stanach już myślałam o założeniu biura tłumaczeń. To była po prostu okazja, żeby wykorzystać znajomość języka i nauczyć się czegoś, ponieważ za każdym razem uczestniczyłam w jakiejś konferencji czy spotkaniu biznesowym. To było cenne z punktu widzenia znajomości języków i zapoznania się z pracą tłumacza. Miałam o niej po studiach jakieś wyobrażenie, bo oprócz tych tłumaczeń ustnych sporo robiłam też tłumaczeń pisemnych. Pamiętam, że jeden z profesorów angażował nas w tłumaczenie z angielskiego na węgierski jakichś książek ekonomicznych.

Miłość i kolejna emigracja

IW: Nie ukrywasz faktu, że będąc na stypendium w Holandii poznałaś swojego obecnego męża. Czy przyjeżdżając do niego do Polski miałaś jakiś plan? Czy wiedziałaś konkretnie, gdzie się będziesz starała o pracę, czy po prostu odważyłaś się ufając, że jakoś to będzie?

TB: Na pewno miałam tę ufność. Patrząc wstecz myślę, że miałam przed oczami przykład Holandii, gdzie nie znając języka, z samym tylko angielskim bardzo dobrze można sobie było poradzić w codziennym życiu, nawet znaleźć pracę. Niestety Polska okazała się pod tym względem inna niż Holandia. Myślę, że teraz byłoby podobnie, ale w latach 90. wcale tak nie było. Więc kiedy przyjechałam - to był ostatni rok moich studiów - myślałam, że skoro bardzo dobrze znam angielski i francuski, nie będzie żadnego problemu ze znalezieniem pracy, a potem pomału nauczę się polskiego. Niestety kiedy zaczęłam szukać pracy okazało się, że nawet zagraniczne firmy mówiły: „Angielski i francuski – świetnie! Ale my tu zatrudniamy Polaków, którzy nie znają języków obcych i potrzebujemy kogoś z językiem polskim”.

„Proszę towar góra”

IW: Czy wtedy trafiłaś na stanowisko kontrolera finansowego w Auchan?

TB: Zostałam zatrudniona na stanowisku kontrolera finansowego, to było dla mnie bardzo ważne, bo nie zależało mi na pracy jakiejkolwiek, tylko związanej z moją specjalizacją ze studiów. Wtedy w Auchan, myślę że teraz też tak jest, wszystkie osoby z administracji musiały przejść przez staż w sklepie. Przez półtora roku byłam managerem działu, na początku był to dział szklany. To był ten moment, kiedy dostałam trzech pracowników, a wcale nie mówiłam po polsku. Do pracy chodziłam ze słownikiem i dawałam pracownikom proste instrukcje w rodzaju „proszę towar góra”. Potem okazało się, że oni obawiali się tej sytuacji jeszcze bardziej niż ja.

IW: Na jakie inne jeszcze sposoby uczyłaś się polskiego: chodziłaś do szkoły językowej, rozmawiałaś z mężem czy może czytałaś książki?

TB: Kiedy przyjechałam do Polski, chodziłam na kurs. To pozwoliło mi nauczyć się podstawowych słów, ale bez ćwiczenia kurs niewiele daje. A z mężem bardzo długo, przez dwa albo trzy lata rozmawialiśmy tylko po angielsku. Przestawienie się wydawało się dziwne, on też nie bardzo chciał, bo akurat u niego w pracy nie było możliwości rozmawiania po angielsku. Ja z kolei bałam się, że będzie taki jak mąż mojej koleżanki, który poprawiał każde słowo i każdą końcówkę, co jest bardzo frustrujące dla osób uczących się. Ale mój mąż taki nie był.

Kariera w korporacji

IW: W korporacyjnym środowisku zaszłaś bardzo wysoko: pod koniec kariery byłaś odpowiedzialna za 12 krajów. Kiedy poczułaś, że musisz coś zmienić? Obudziłaś się z tą myślą pewnego dnia? Myślę, że Twoja opowieść może być cenna dla osób, które z różnych przyczyn nie są zadowolone ze swojego aktualnego zajęcia.

TB: O tym, żeby robić coś swojego myślałam już dwa lata przed założeniem firmy. Ale na pewno to nie było tak, że obudziłam się rano i pomyślałam, że rzucam pracę i zakładam firmę. Od początku chodziło mi po głowie, że nie wykorzystuję faktu, że pochodzę z Węgier. Nigdy nie wykorzystałam możliwości, jakie to daje: przez 15 lat pracy w korporacji chyba tylko raz poproszono mnie o kontakt z oddziałem na Węgrzech, gdzie miałam w czymś pomóc. Nigdy nie mogłam wykorzystać tego, że znam i lubię języki obce. Odczuwałam zmęczenie materiału, ludziom w korporacjach to się często zdarza. Chciałam robić coś innego, ale w polskich firmach rekrutacyjnych tak się przyjęło, że „skoro pani jest tutaj, to powinna pani przejść na wyższe stanowisko”. A ja miałam trójkę dzieci i nie było moim celem, żeby siedzieć w pracy czternaście godzin zamiast dziesięciu.

Własna firma

IW: Czyli rodzina, a zwłaszcza dzieci, z zadowoleniem powitały zmianę Twojego profilu zawodowego?

TB: Tak, dzieci przyjęły to naturalnie. Wcześniej miałam dla nich mało czasu, często nie chodziłam na wywiadówki i w ogóle nie udzielałam się w szkole. Bardzo często nie pomagałam im przy odrabianiu lekcji. Kiedy zaczęłam to robić, było to dla nich naturalne i fajne. Oczywiście mieć własną firmę nie znaczy pracować mniej. Bo wcale nie pracuję mniej, za to sama mogę organizować sobie pracę. Często pracuję w czasie weekendu, wieczorem albo bardzo wcześnie rano, ale za to mój dzień jest bardziej elastyczny. Pewne sprawy mogę więc załatwić w ciągu dnia, nie muszę siedzieć w pracy niezależnie od tego, czy jest coś to zrobienia czy nie, tylko dlatego, że mój szef to sprawdzi.

IW: Czy Ty w ogóle miałaś pojęcie, jak się prowadzi własną firmę, kiedy już podjęłaś decyzję, że będziesz otwierała biuro tłumaczeń?

TB: Na pewno pomógł mi fakt, że pracowałam wcześniej w korporacji i widziałam, jak działa firma – wszystko jedno, jakiej wielkości. Powiem szczerze, że bardzo podziwiam osoby, które zakładają własne firmy zaraz po studiach. I nie chodzi tutaj o to, czy są odważni czy nie, ale o to, że po studiach nie mamy, ja nie miałam żadnego doświadczenia, jak się prowadzi biznes. Wszystko, co wyniosłam z mojej pracy w korporacji: procedury, które mogę wprowadzić, przepływ dokumentów, umiejętność zarządzania ludźmi, rekrutacji, stosuję do dziś. Nie żałuję tego okresu, bardzo się cieszę, że mogłam tam pracować. Bez tego miałabym problem z prowadzeniem własnej firmy.

IW: Pamiętasz może, kiedy pojawiło się Twoje motto: „Rób to co lubisz, kochaj to co robisz i dawaj więcej niż obiecujesz”?

TB: Myślę, że istniało już zawsze. Przyznam się, że lubię też finanse i controlling, ale pod pewnymi warunkami: tabelki Excel z danymi z dwunastu krajów już mniej mi się podobały. Dlatego przestalam lubić to, co robię i przeszłam na coś innego. Myślę, że ta druga część: „dawaj więcej niż obiecałaś” to podstawa prowadzenia biznesu. To bardzo ważne, żeby być uczciwym. Dać klientowi, dostawcom to, co się obiecuje - i nawet więcej.  Wtedy odnosi się sukces, bo ludzie to doceniają.

„Rób to, co lubisz”

IW: Chciałabym przejść do bardziej osobistych pytań. W jakim wieku są Twoje córki?

TB: Bliźniaczki mają 16 lat, trzecia córka 12.

IW: Zatem przynajmniej bliźniaczki będą już za jakiś czas zaczynać życie zawodowe. Czy jest coś, co chciałabyś im przekazać na podstawie twoich dotychczasowych doświadczeń? Coś, co powinny wiedzieć, zanim w ogóle zaczną?

TB: Myślę, że najważniejsze jest faktycznie to, żeby wybrać odpowiedni kierunek studiów, żeby robić to co się lubi i na co ma się ochotę. Bardzo chętnie widziałabym swoje córki na studiach ekonomicznych, bo to znam i wiem, jakie są potem możliwości. Ale one mają w tej chwili zupełnie inne plany i myślę, że ważne jest, żeby je wspierać. Kiedy założyłam firmę, pytały mnie: „Mamo, czy to oznacza, że musimy iść na ekonomię i będziemy musiały prowadzić firmę? Odpowiedziałam im: „Jeżeli jedna z was będzie chciała, to tak, a jeśli nie, będziecie tylko właścicielami naszej rodzinnej firmy, nie musicie kierować nią i nie musicie wcale iść na ekonomię. Jeżeli wolicie medycynę czy studia artystyczne, to tak zróbcie”. Bardzo często ludzie kończą nieodpowiednie studia. Przyznam, że kiedy sama miałam 19 lat i zdaną maturę, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Moja mama studiowała ekonomię, ale w czasie komunizmu, kiedy uczono Marksa. Dlatego mówiła mi, że to nie są dobre studia. Nie wzięła pod uwagę, że czasy się zmieniają, to było na początku lat 90-tych. Postanowiłam więc, że pójdę na kierunek językowy, angielski i francuski. Wytrzymałam pół roku, to było straszne. Lubię języki, lubię rozmawiać z ludźmi, a te studia polegały na badaniu, skąd pochodzi gramatyka, z łaciny czy też nie, a mnie takie rzeczy w ogóle nie interesują.

IW: Jakie zainteresowania mają córki?

TB: Jedna wybrała w liceum biochemię, być może zostanie weterynarzem, ale jeszcze nie jest pewna, a druga jest uzdolniona humanistyczne, myśli o aktorstwie albo prawie. Na pewno żadna z nich nie chce iść na studia ekonomiczne, ale to nie jest ważne.

Impresja: typowy dzień

IW: Czy mogłabyś opisać Twój typowy dzień? Jak można sobie wyobrazić życie kobiety, która prowadzi własną firmę i ma rodzinę? 

TB: Zawsze wstaję o 5:00 rano, mam wtedy najbardziej efektywną godzinę, do głowy przychodzą mi różne pomysły. Często pod koniec dnia nie chce mi się czegoś robić - albo mi to nie wychodzi – i zostawiam to na rano, wtedy robię to w 10 minut, np. zestawienie sprzedaży czy trudny mail do klienta. Między 6:00 a 8:00 budzę dzieci i wysyłam je do szkoły. Pracę zaczynam o 8:00, pracownicy przychodzą o 9:00. Często w ciągu dnia jestem poza biurem, jadę do klientów albo na jakieś inne spotkanie, a jeżeli jest konferencja, którą obsługujemy, też tam zawsze jadę, żeby zobaczyć, czy wszystko jest dobrze przygotowane, czy tłumacz dobrze tłumaczy. Często przed zamknięciem biura wracam, żeby zobaczyć, co się dzieje. Biuro działa do 18:00, ale często zdarza się, że klient potrzebuje tłumaczenia nagle, o 20:00 albo 21:00, wtedy się tym zajmuję.

IW: Niewiele śpisz.

TB: Ale ja w ogóle jestem osobą, która niewiele śpi, to jest rodzinne. Mój ojciec też wstaje o 5:00. Kiedy pracowałam w korporacji, wstawałam wcześnie i czytałam jakąś książkę albo wiadomości w Internecie, ale teraz odkryłam, że to jest bardzo efektywny czas. Często robię więcej przez tę pierwszą godzinę niż kolejne trzy albo cztery. Nie dzwonią wtedy telefony, jest cicho.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz